czwartek, 5 września 2013

Krewetki duszone w czerwonym winie, czyli bida z nędzą


Do owoców morza nigdy mnie specjalnie nie ciągnęło. Pomijając ryby, których jestem wielką fanką, jakoś nie było mi dane spróbować czegoś więcej. Pewnego lata, byłam przez kilka dni na Sardynii i miałam w końcu okazję sięgnąć po dary morza. Byłam nastawiona bardzo pozytywnie, ponieważ lubię poznawać nowe smaki. Podstawiono mi pod nos miskę, w której znajdował się rozgotowany ryż, w nieokreślonym sosie, plus krewetki. Całość śmierdziała okrutnie. Pomyślałam jednak, że tak ma być, jestem laikiem i gdzie, jak nie na Sardynii, zasmakuję w krewetkach. Niestety, choć restauracja codziennie karmiła mnie pysznościami, to krewetki były ewidentną zemstą kucharza. Zjadłam pół porcji, więcej nie mogłam. Każdy kęs wyciskał mi łzy z oczu, ale próbowałam się przemóc. Poległam jakąś godzinę później, gdy w autobusie walczyłam z mdłościami. Daruję sobie szczegóły, napiszę tylko, że przegrałam. Oprócz mnie, tę nierówną walkę przegrało również kilkoro moich znajomych, czyli należy wątpić w świeżość produktów, bądź kunszt kucharski mistrza Salvadore. 

Komplikacje zdrowotne szybko minęły, niechęć do owoców morza pozostała na wiele lat. P., jako doskonały kucharz, postanowił nawrócić mnie na skorupiaki, twierdząc, że jego danie powali mnie na kolana. Długo się wykręcałam, jednak ostatnio pokonał mnie podstępem. Mianowicie, sam poszedł na zakupy. Obiecał, że zrobi dla mnie coś pysznego, więc grzecznie czekałam w domu, a mój żołądek zaczynał się z głodu sam trawić. Jakież było moje rozczarowanie, gdy zobaczyłam, co przyniósł! Ale pojechał mi po ambicji, rzucił kilkoma tekstami o tym, że w życiu wszystkiego trzeba spróbować, etc. Byłam tak głodna, że obiecałam zjeść. Pomyślałam, że w razie czego usmażę sobie jajecznicę ;). Nadeszła pora na organoleptyczne zbadanie krewetek. Wyglądają jak robale, śmierdzą i ogólnie są fuj! Wyszłam z kuchni, żeby ukoić nerwy. 

Pół godziny później, dostałam pod nos obiad. Krewetki duszone w czerwonym winie, pomidorach, z przyprawami, do tego zieleninka. Brzmi burżujsko, ale w tamtym momencie byłam bardzo zrozpaczona. Czułam się, jak Bear Grylls, który wyciąga z pniaka tłuste larwy, obfitujące w proteiny i udaje, że mu smakują. Nie chciałam rozczarować P., więc zaczęłam jeść. I chylę czoła przed umiejętnościami mojego nadwornego kucharza. Te robale były świetne! Co prawda, starałam się na nie nie patrzeć, ale smak bardzo mi odpowiadał. Skłamałabym, gdybym stwierdziła, że od razu wskoczyły do pierwszej dziesiątki ulubionych potraw, ale nie żałuję, ani kęsa.

Po obiedzie, toczyły się bardzo przyziemne rozmowy. Poszaleliśmy wczoraj w knajpie, więc  wiesz... przez dwa dni do wypłaty trzeba oszczędzać. O.K., żaden problem. Coś tam leży w lodówce, a w zamrażalniku jest jeszcze porcja krewetek. Hahaha, no tak, nie mamy kasy, a jemy na obiad krewetki, nikt w to nie uwierzy ;). Fakt. Zupełnie, jak w tym brodatym dowcipie: Jestem tak biedny, że jem ser z pleśnią, piję stare wino i jeżdżę autem bez dachu.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz